Alarm i panika – zapomniałam bluzy we flamingi.
Na szczęście fałszywy bo jak zwykle chciałam przechytrzyć siebie – schowałam ją do plecaka żeby właśnie NIE szaleć, a znalazłam po ataku. No cóż. Najważniejsze, że jest – więc wsiadam w busa i cisnę.
Potem załamka w Berlinie. Kolejka do check-ina jak stąd na Marsa. Telefon brzęczy – że o 0500 zamykają nadawanie bagażu – a przecież ja w nitce ludzi tak daleko, że nie widzę numeru biurka o 0445. Przede mną mnóstwo ciemnoskórych – i ja nie wiem o co kaman – ale nad ranem w Berlinie chyba robią jakieś promocje na RTV. Tachają kartony z telewizorami i laptokami. Duże, małe i średnie, tycie, płaskie i piętrowe. Co jeden to lepiej zabezpieczony – taśmą, trytkami, sznurkiem. I szurają nimi po kafelkach – przede mną i za mną w kolejce. Suną.
Aha – później pan prześwietlacz nie skumał, że kredka do oczu to kredka do oczu więc mieliśmy dyskusję. I finał – tuba wsysa mnie do samolotu. Uff. Już za minutkę, już za momencik.
Nabywcy RTV odjebują mistrzów tetrisa i upychają kartonowe precjoza w schowkach.
Grupa Polaków nawalonych jak szpadle, wiek 50+, siedzi na tyłach i zaczyna napierdalankę słowną o szparkach i dziurkach (tak, bili brawo po wylądowaniu). Pani stewardessa TAP Portugal w czarnych rękawiczkach mówi głosem lalki, że będziemy mieć opóźnienie bo jest mgła i wieża nas nie wypuści. Normalnie byłby kleks, ale w Lizbie dużo godzin na przesiadkę więc w to wbijam. Piję wino i śpię.
W Lizbie siadam z kompem w knajpie. Oglądam Friendsów i piszę, a obok starzy Szwedzi robią mi zdjęcia bo zamówiłam kufel piwa większy niż moja głowa – zjawisko.
HORTA
Lot całkiem nienajgorzej. Faial z góry super – jedna wielka zieleń. Morze rzuca falsonami na czarne, wulkaniczne i poszarpane skały. I nad tym wszystkim ja – przypięta pasem w metalowej puszce, którą wiatr targa – z nieba widzę nasze żelazko*. Jakiś pomysłowy Dobromir umilił oczekiwanie na bagaż – i wykminił, żeby na taśmę z walizkami ponaklejać foty różnych erupcji azorskich wulkanów – więc stojąc przy wyrzutni lukasz sobie na archiwalne foteczki – klawo. Hop siup – taksówka i do Petera.
A Peter to nie byle kto, bo ma knajpę, sklepy, noclegi i nawet ulicę swoją ma. Wieczorem zjadłam tam najlepsze mule ever.
Ośmiornica też była turbo. W dalszej części wieczoru bekanie nią poskutkowało powstaniem ksywy dla mojego znakomitego kolegi, który nie chciał wierzyć, że takąż ośmiornicą bekać się da. No i piwo za 3 EUR było wyborną odmianą po wcześniejszo-wyjazdowo-kosmicznych cenach.
Musieliśmy zwolnić fajne plejsy – kazali. Bo dwa wielgasy się zjechały: Chopin (którego przydybałam przy Dominice parę tygodni wcześniej) zajął pół nabrzeża, a drugie pół – Sørlandet.
W Horcie spędziliśmy 3 doby – bo naprawa, bo zakupy, bo pogoda, bo coŚ tam śmoś tam. No i nastąpiło zjawisko sprasowania czasu (kto oglądał „Pitbulla” ten wie).
Zaryzykuję nawet skapiszonowanie gęby i powiem, że nie tylko ja nie potrafię rozdzielić dób wspomnianych na poszczególne dni. Inne żelazka też kończyły crossa**, więc polskie załogi stanowiły dość zbity organ w porcie. Ludzie luz mix, różne rodzaje. Codziennie ktoś dopływał, codziennie ktoś świętował skok przez Atlantyk (muszę przyznać, że bardzo polubiłam to święto). Historii milion trzysta dwa czterysta, od trymowania żagli po wyrazy uwielbienia dla dużych damskich bicków (tak, damskich). U Petera, w salonie, w kokpicie, rano, wieczorem, w nocy. Czas nie istniał, schował się na 72 godziny do pudełka. Sagres, wino w kartonie, krążący szampan, żelazka i Azorskie niebo.
Na namalowanie jakiegoś bita swojej załogi na falochronie w porcie zostało mniej więcej tyle wolnego miejsca, ile u Petera na powieszenie swojej bandery – czyli prawie nic.
Oczopląs – ale z tych lepszych. Jak zaczniesz się gapić, to na chwilę nie ma, nie ma cię.
Pomimo, że nie byłam reprezentantem najbardziej aktywnych turystów – poza zakupami w markecie nie zapuściłam się wgłąb wyspy i zdecydowanie nie zasłużyłam na odznakę „Eksplorator Roku 2018” – uważam, że Horta jest super. Wszędzie na mieście wieloryby, zielono, cicho, mało turystów, mega żarcie i wino w turbo przyzwoitych cenach. Resztę przeczytałam w ynternetach – uwierzyłam im, więc wrócę tu sobie dooglądać.
Dalsza część podróży we wpisie „SKRZYPIĄCE ŻELAZKO”
___________
BONUS 1:
Udało nam się nawet wbić na zwiedzanie żaglowca Sørlandet („Południowa Ziemia”) – norweskiej fregaty o mikro długości jedynie 65,4 m. Podczas II wojny światowej Sørlandet zatonął – ale Niemcy sobie wymyślili, że będzie super kwaterą dla załóg – i go wyciągnęli. Na statku full zakamarków, poziomów, rur, pomieszczeń, schodów. I oczywiście młodzież, która śpi razem w kubryku. Ale nie w kupie, tylko w kupach dwóch – na jednej burcie chłopaki, na drugiej dziewuchy. A po 2200 obowiązuje całkowity zakaz przechodzenia na część nie swojej płci – taka sytuacja.
BONUS 2:
Wiedzieliście, że portugalski brzmi bardziej jak węgierski niż jak hiszpański? Szegesz sagresz esz esz.
___________
*żelazko = katamaran, ** cross = przejście przez Atlantyk
Marta Ty wariatko! To naprawdę ty piszesz, czy masz ghostwritera? Super, dopiero to odkryłem! Ja chcę więcej! Pływam i pisz, dobrze ci idzie. Kilo wody pod stopą! Ll
Dziena Senior Mecenaso, jak tylko będzie jeżdżone to będzie pisane. A jak pływane to podwójnie ⚓️❤️⚓️