10-11-2018

Z OFICYNY NA SALONY

– A może Lwów?
– No dobra!

ŁAWICA – godzina 0100

Lotnisko, wszystkie knajpy pozamykane. Można kupić sobie w bezcłowym alk i pić na kanapach w hali odlotów. Oprócz nas uskutecznia to grupa kolesi w koszulach wkasanych w jeansy. Dla zachowania statystyk jest jeden na chillu, w szarej bluzie i spadających gaciach. Już wiemy, że będziemy siedzieć obok nich.

Wyłazimy na płytę. Stoi nasz Bombardier, ze śmigiełkami jak z bajek. Wbijamy się do samolotu – ciasno prawie jak w PKS-ie. Siadamy oczywiście koło tych typów. Walą żarty „Chyba system rezerwacji działa na algorytmie Tindera, he he.” i tym podobne. Są zegarki, smartfony, głośne dowcipy i dowcipaski. Typy walą z gwinta jakieś coś, stewardessy naiwnie mówią „prosimy o nie spożywanie własnego alkoholu na pokładzie” – standard.

LWÓW

Lotnisko. Godzina 0130. To był chyba najbardziej niezorganizowany wyjazd w moim życiu, poleciałyśmy praktycznie bez siana, info o miejscu i dokładnego adresu (o czym za chwilę). Chcemy kupić karty do telefonów – nie ma, wszystko zamknięte. Wymieniamy jakieś resztki Euro i łapiemy Ubera z lotniskowego Wifi.

Podjeżdża Sergei. Stara Łada, odpimpowana jak ta lala. Klamki się świecą, tapicerka nowiutka i pluszowa, leci remix Vremya y Stieklo a w bagażniku buczy woofer. No i jeszcze się okazuje, że Sergei zatrzyma się w sklepie po fajki i browara – więc jest super. I tak sobie jedziemy, jedziemy, nagle za nami kogut – ijoooo ijoooo – policja. Policjanci w czapach, świecą w nas latarkami i trzepią dokumenty fury. Okazało się, że światełko z przodu nie działało… Jedziemy dalej.

Jest 2 w nocy, oglądamy Lwów. Prócz nas nikogo. Sergei zwalnia przed kocimi łbami bo by mu urwały zderzak. Oglądamy podświetlone budynki, skwery, tory. Droga robi się coraz gładsza, świateł coraz mniej. W końcu jedziemy na długich i mijamy tablicę z przekreślonym napisem Lwiw. No coś kurwa nie halo.

Okazuje się, że Uber stwierdził, że wie lepiej dokąd mamy jechać i wrzucił jakąś ulicę poza miastem – a czemu nie. No i chuj. Jesteśmy po przeciwnej stronie Lwowa niż lotnisko. Dogadujemy się z Sergeiem, że zapłacimy gotówą i zawiezie nas do centrum. Nawrotka. Miasto. Szukanie ulicy, szukanie budynku. Wysiadka.

ESCAPE ROOM

Dochodzi 0400. Czytamy smsa od pani z booking.com. Musimy wcisnąć kod w drzwiach, wyjść na podwórko, wejść na 3 piętro, wcisnąć kod, wyjąć klucz spod wycieraczki i wejść do domu. No to hopsa.

A kod to takie guziki jak na skrzyni z gier – trzeba jednocześnie wcisnąć dwie cyfry i wtedy otwiera się zapadka. Hurra! Wychodzimy na podwórko, włazimy w kolejną bramę. Idziemy na 3 piętro, klucza pod wycieraczką nie ma. Pod drugą – nie ma. Nie ma też żadnego kodu do wciśnięcia. Skrzypimy schodami, dzwonimy butelkami, idziemy do poprzednich schodów – to samo. Grzebiemy jakimś Ukraińskim ziomkom w nocy pod wycieraczkami. Ani kodu, ani klucza.

Góra, dół, skrzypimy schodami, wychodzimy na fajkę przed bramę. I wtedy doznaję olśnienia.

Że kiedyś w jakimś filmie było, że u ruskich nie ma parterów – tylko parter to pierwsze piętro – TADAAAAM! (bo tam w tym filmie się pojebali i zabili nie tą osobę – właśnie z 1 piętra bo liczyli po naszemu – a mieli z parteru). No więc idziemy po raz kolejny, ja się zastanawiam czy ktoś zaraz wkurwiony nie wyskoczy z tych mieszkań, że mu tak napierdalamy po nocy tymi schodami i szkłem. I są drzwi z kodem, który działa, wchodzimy dalej a tam kolejne 3 drzwi – sprawdzamy te na wprost brązowe – jest klucz! Wchodzimy. I co wisi na ścianie? Tabliczka z napisem: „Life is not measured by the breaths you take, but by the moments that take your breath away.”

Leżymy w łóżku, pijemy Lwowskie Eksportowe, oglądamy ukraińskie „Śmiechu warte”. Kaloryfer nie działa, ubieramy sto warstw i kołdry z kocami. Idziemy spać.

PIĄTEK

Koło 1200 przychodzi pani Wiktoria po siano za chatę. Nie mamy już gotówki, ustawiamy się na 1400. Wiktoria włącza w piwnicy piec. Okazuje się, że mamy wifi więc szukamy bankomatu (najlepszy Kredobank). Wracamy, płacimy, no i z bani. Można zaczynać.

W świetle dziennym widzimy naszą oficynę. Festiwal suszonych rzeczy i wypierdalania na balkon tego, co zawadza.

Sznurki, folie, wycieraczki, pranie, obrusy, wycieraczki. Hitem jest gościu z naszyjnikiem z klamerek – taki hawajski akcent na Ukrainie. Wychodzimy przez obdrapaną bramę na obdrapaną ulicę.

Nigdzie nam się nie spieszy, snujemy się i oglądamy ludzi. Jest szaruga. Porozwalane drzwi kamienic sąsiadują z ociekającymi złotem żyrandolami w sklepach. Na światłach stoimy między babuszką z kwiatkami, a lasią z doczepkami, ajfonem, w czapce najka, w butach też najka na koturnie i w futrze.

Prawie pod samą chatą mamy targ – wbijamy się i wsiąkamy w świat skarpet.

Przebieramy, zmieniamy zdanie, odkładamy. Jak mówi Pola – a co będziemy nie zmieniać. Pani namawia: „Weźcie Bambiaki!” ale pomimo to – wybór pada na sikorki. Pakujemy i ciśniemy dalej. Królują chusty, zardzewiałe starocie, wianki kwiatowe a także podrabiane prawa jazdy. Można za zeta kupić se prawko Dudy, Kaczyńskiego, Obamy, kogo tam chcesz. I mają kurwa wszystkie kategorie!

Głód. Próbujemy szczęścia w Baczewskim – nie udało nam się przed wyjazdem zarezerwować tam plejsa więc postanawiamy wbić się z ulicy. W czasie czekania na wolny stolik załatwiamy karty Kievstar – i możemy już sobie internetować.

BACZEWSKI

Zajadę blogiem kulinarnym trochę, ale to miejsce zmieniło nasze głowy. Pierwszy lokal we Lwowie, który odwiedziłyśmy – i później nic nie było takie samo. Po prostu rozjebał system. Zwolnił się stolik! Idziemy.

Pani z obsługi prowadzi nas na 1 piętro do sali. Fioletowo-śliwkowe welurowe kanapy z wyhaftowanym logo, ściany w kolorze ciemnoszmaragdowym. Złamane światło, ciężkie zasłony, białe serwety.

Reprodukcje grafik i reklam wódek Baczewski. Zapadamy się na poduchy. Leci Fogg i inne międzywojenne bity. Podchodzi Pan Bogdan i mówi, że wita i będzie nas dzisiaj obsługiwał. Dostajemy menu – chcemy zjeść wszystko. Oprócz nas turyści oraz przy stole obok – miejscowe trzy rotundy = wielkie baby. Sypią hajsem, brokatem i nalakierowanymi włosami (przez cały nasz pobyt jedzą). Ich oczy ociekają cieniami do powiek i posklejanymi rzęsami. Są wielkie, dzwonią bransoletkami, nie mogą przysunąć się do stołu bo mają wielkie brzuchy i cyce.

PAN BOGDAN

Pan Bogdan musi dostać osobny akapit. Urzeka nas jak nikt inny w życiu. Właściwie zdajemy sobie sprawę, że chyba nikt nas tak nie oczarował. Zrobiło nam się głupio, że mówimy „kurwa”. Ale o dziwo nie czułyśmy się tam źle – to był właśnie taki dziwny, nowy flow. Elegancko, ale nie z poczuciem kleksa że weźmiesz zły widelec do przystawki i cała sala się na ciebie gapi. Domowo tak.

Pan Bogdan jest ubrany w śnieżnobiałą koszulę. Chodzi z podniesioną głową, dumny. Ale nie żeby się wywyższał – o, co to to nie bogdan! dostojnie Podchodzi do wielkiego starego kredensu, układa w nim obrusy i wyciąga sztućce dla nowych gości. Przeciera ściereczką i wsuwa w pokrowczyki.

Wszystko robi w jednostajnym tempie, zdecydowanie, nie spieszy się. Nie podgląda – a wszystko widzi. Pojawia się przy stole jak tylko coś się kończy (czyli najczęściej nalewki).

Jakby Bogdan był członkiem naszej rodziny, to nie powiedziałybyśmy do niego „Bogdan, weź nie pierdol!”. Ale nie dlatego, że bałybyśmy się dostać od niego gonga. Tylko po prostu byłoby nam głupio. Śmiemy przypuszczać, że jedyne co by zrobił, to spojrzał na nas z uśmiechem slesz z politowaniem. Z takim, jak patrzysz na bachora który tłucze szklankę niechcący bo jeździ rowerem po dużym pokoju.

Pan Bogdan mówi do nas „Czy czegoś jeszcze Wam potrzeba, dziewczynki?”

Jest tak ujmujący, nienachalny, przemiły, że obie (jak dwa klony) podpieramy głowy ciężkie od szoku, patrząc na niego płynącego przez salę. Nalewa wodę – zwykłą wodę – w taki sposób, jakby kosztowała miliony monet i pochodziła z lodowca. Z ręką za plecami.

Wystrój idealny dla tego miejsca: grafy, oryginalne stare butelki. Pierwszorzędna obsługa, genialne jedzenie, fenomenalny sposób podania, nalewki SZTOS (w tym polecona przez Pana Bogdana z czarnej borówki). Ceny śmiesznie tanie. Smaki miażdżące. „Zwykły” śledź, podany w połówce butelki po wódce, z marynowaną cebulą i borowikami – smakował bardziej jak anchovis a w konsystencji był jak ryba maślana. Każdy talerz inny, każdy przygotowany w klasyczny sposób bez zbędnych dupsów. Nasza polska kuchnia, której nie znałam w takim wydaniu i teraz mam traumę, że takiego miejsca u nas nie ma (a jak ktoś zna – to ja bardzo proszę napisać w komentarzu).

Wyłazimy uniesione i zaopiekowane. Nie za bardzo wiemy, co z sobą zrobić więc postanawiamy po prostu dalej się snuć.

Włazimy po kolei do wszystkich sklepów. Oglądamy witryny. Mieszamy się z tłumem ludzi i ciągle gadamy o Panu Bogdanie. Robimy „Ojaaaaaaa!” na widok zajebistych etykiet: na nalewki, na czekolady, na kawy. Podnosimy, oglądamy, wąchamy. Obczajamy knajpy, neony, szyldy, ubrania, ludzi tańczących z pochodniami i grających na gitarze. Na każdym rogu mijamy sklepy i salony Apple.

TEATR PIWA = BROWAR PRAWDA

Kusi nas najbardziej pokaźna knajpa przy rynku – kilkupoziomowa, dudniąca muzą i oświetlona w środku na czerwono. Wbijamy na piwo.

Po raz kolejny tego dnia okazuje się to doskonałym wyborem, bo na etykietach królują Obama, Trump, Putin itp. Wystrój industrialny, blaszane schody, cegły, grafy z politykami i butelki na ścianach. Muza na żywo, całkiem syta orkiestra gra fajne aranże. Wybór pada na Angelę Merkel. Jest znakomicie.

SOBOTA

Powiększamy zakres snucia. Jemy śniadanie i ciśniemy. Pod domem mamy jeszcze jeden mini rynek: można zakupić śmietanę, dynie, jabłka, twaróg, dziwne grzyby i inne takie. I kostki rosołowe.

Przy operze jest deptak. Na tym deptaku ławki, a na ławkach – dziadki.

Dziadki grają w warcaby, w szachy i w karty. Jest jesień a oni zamiast siedzieć na chacie i oglądać Teleexpres – spotykają się w takich już całkiem pokaźnych hazardowych grupach – i se grają. No i można?.

Idziemy do Manufaktury Kawy. Siadamy przy szybie i oglądamy ludzi. Chłoniemy.

Kierujemy się w stronę Cmentarza Łyczakowskiego. Musimy ogarnąć bankomat. Google pokazuje że to po drodze – no więc idziemy. Za jakimś obśrupanym budynkiem mamy skręcić w osiedle, no to skręcamy. Dzieci bawią się na stertach betonowych płyt. Mijamy gruziński bar, dochodzimy do lujskiego starego komunistycznego budynku szpitala. Google mówi, że to tu (?!). Obchodzimy go dookoła i nagle dopada nas ochroniara – co my tu i po co. No więc tłumaczymy, że bankomat, że mapa pokazała. I – tadam, tadam – wpuszcza nas do środka (nikogo poza nami tam nie ma, światła na korytarzach pogaszone). I jest bankomat, rzeczywiście. Wypłacamy na kilka razy bo na Ukrze jest limit. Ochroniara ciągle łypie. Wnętrze jak z horroru.

Wyłazimy i napalamy się czego to nie zjemy w tym barze co to go minęłyśmy. A pani nam mówi, że zamknięte dzisiaj. Na zewnątrz siedzą ludzie. Gościu do nas zagaduje. Na stołach wóda, żarcie. Mówi, że to 8 urodziny syna jego kolegi. Laski z towarzystwa na nas łypią więc wiemy, że czas spierdalać.

Wypijamy z Ukraińcami francuskie wino w gruzińskiej knajpie i usuwamy się z rodzinnej biby.

Wchodzimy na cmentarz. Zaczyna padać, mokną rzeźby, mokną jarzeniowe sztuczne kwiatki, mokniemy my. To jednak cmentarz może być bez syfu i stert śmieci! No popatrzcie. Wygląda jak park, wszystko jest raczej stonowane i nie ma tu przaśności z giga-granitowymi obeliskami. Robi się ciemno, idziemy jeść.

MUSHLI BAR

Siadamy na dworze. Zamawiamy seta owoców morza, prosecco i Aperol. Wszystko (poza ślimakami) wymiata. Mega tatary z łososia i z tuńczyka (z olejem sezamowym i limonką), przedelikatne przegrzebki i nawet ostrygi były spoko. Klawe blaszane talerze. Robimy się coraz bardziej głodne, ale nie możemy tu ukisnąć na cały wieczór. Toż to nie Baczewski! 😛

KUMPEL

Podejmujemy męską decyzję, że trzeba iść zjeść coś tłustego – skoro mamy się bawić do nocy. Idziemy do knajpy Kumpel, w którym też jak się okazuje nie ma wolnych stolików.

Dajemy sobie 10 minut na czekanie – i oczywiście za chwilę pan nas prosi i sadza przy mini plejsie obok baru. Zamawiamy browary. Tutaj gadka jest zupełnie inna. Króluje ciemne drewno, podświetlane ramki z podkładkami pod piwo, ciężkie kufle, deski mięcha. Jest męsko, sążnie, smażenie, biesiadnie. Czyli wszystko dla zwolenników wysokiego cholesterolu. Nie byłyśmy w stanie zmęczyć zamówionych dań – ale nie dlatego, że były niedobre (poza świńskimi uszami). Ilość tłuszczu przekracza nawet moje oczekiwania.

 

Malevich Night Club \ Малевич нічний клуб Львів

Po resecie w chacie, już grubo po północy dałam się namówić (i bardzo dobrze) na pójście na densy. Pola wybrała Malewicza, który jak się okazało był 300 metrów od domu. Recenzje piały, że jak na imprezę we Lwowie to tylko tam. No więc poszłyśmy. Nie było ciężko go znaleźć, bo na placu niedaleko nas był po prostu ogromnym, dudniącym od środka, oświetlonym klocem.

Okazało się to być przekurewskozajebistym miejscem, bo to centralnie była scena z dojebanym nagłośnieniem, był jeszcze do tego polski koncert: grał DJ Subkowski, a Krzysztof Płonka śpiewał. Basy świdrowały nam w mostkach, kozackie wizualizacje latały po ekranach. Nie można wbijać na densflor z piciem więc nie było syfu. Wszystko było świetne, ale rozpierdol przyszedł po chwili. Otóż: wyskoczył zespół taneczny. I ten oto zespół: trzech panów i dwie lasie, robili takie układy, takie sztuczki i takie fiflaki, że poleciałyśmy pod scenę jak małolaty.

Tańczyli do kilku Utworów, potem schodzili się przebrać i wracali w bardziej brokatowych i cekinowych outfitach. Mieszali twerki z breakdancem i układami synchro z indywidualnymi stafami. I znowu: tak proste, a tak zajebiste.

Hitem był także skaczący chłopiec, któremu zniszczyłyśmy światopogląd – miał być podryw, ale jak się dowiedział ile mamy lat to uciekł z krzykiem do kolegów 😛 Warte uwagi są też teksty innych panów, zachodzące podczas wieczoru:

Miejsce III: „Jestem pracownikiem międzynarodowej korporacji.”
Miejsce II: „Będę na Erasmusie w Polsce. Ale nie wiem gdzie.”

Miejsce I: W mojej loży jest dużo wódki.

 

NIEDZIELA

Mamy wynegocjowane, że możemy zostać na chacie do 1500. Przegrywam w papier-kamień-nożyce i idę do sklepu pod domem po śniadanie i piwo. Niespiesznie ogarniamy się. Zanosimy plecaki do przechowalni i znów idziemy się włóczyć.

No i po raz kolejny idziemy przez rynek, ale tym razem zataczamy regularne kształty – w serpentynki – żeby nie pominąć żadnego straganu. I tak trafiamy do Pani Luizy z Armenii, która robi najładniejsze wianki i cała jest super. Bierzemy cztery.

Idziemy dalej, oglądamy stare książki, stare klucze, stare butelki i stare lalki. Stare medale, stare gazety i stare sztućce. I prawa jazdy z Dudą – ale już mamy.

DOM LEGEND

Skuszone opisem, że każda sala inna – wbijamy coś zjeść ale kończy się na piwie. Miało być dużo karłów w obsłudze a widziałyśmy tylko jedną karlicę. Zmanierowane Baczewskim czujemy jak dłonie przyklejają nam się do drewnianego stołu. I w dodatku nie można było płacić kartą. Za to piłyśmy i gadałyśmy w klatce. Ale głód pozostał.

Jak w Królu Lwie – zatoczył się życia krąg. Jednogłośnie postanawiamy iść znów na pałę do Baczewskiego. Nie możemy wyjechać ze Lwowa i jeszcze raz tam nie wbić.

BACZEWSKI!

Tym razem czekamy w kolejce trochę dłużej, ale już tak strasznie chcemy tam wrócić, że czas mija bardzo szybko. Wrzucają nas inną salę. Dostajemy stolik na samym środku. Kwiaty na obrusach, na ścianach i na suficie. Wiszą, rosną i pną się. Siedzimy pod żyrandolem z butelek od nalewek. Na półpiętrze zamiast kredensu stoi stół ze sztućcami i zastawą. Obok nas fortepian, przy którym za chwilę siada elegancki pan i ciśnie Beethovena. Zamykamy japy i oglądamy wszystko dokoła.

Obsługuje nas Andriy – młodziutki, lekko zestresowany, skromny. Czytamy menu, pijemy nalewki i piwo. Jemy pasztety, o których myślałyśmy o cały weekend. Jemy dania główne. Słuchamy, patrzymy. Zamawiamy drinka „Żarówka Mikolasza” – podanego razem ze zdjęciem z Instaxa. Hit. Nie chcemy wracać do domu.

RESZTKI

Lecimy odebrać bagaż. Siadamy na ławce, jaramy waniliowe cieniasy i oglądamy ludzi. Ziewamy, jesteśmy rozmemłane. Idziemy się ogrzać do Teatru Piwa na jedną Angelę. Gra inny zespół, jest trochę luźniej. Padamy na mordy i postanawiamy jechać na lotnisko i się kimnąć na ławce, bo samolot dopiero o 0335.

Podsumowując serdecznie polecamy Lwów, zapewne mnóstwo nas ominęło ale to znakomity pretekst do następnego wyjazdu. Także kupujcie tanie bilety i wio! Na Lwów. Na prawdę warto 🙂

 

Na koniec zagadka:

Obok kogo siedzimy w drodze powrotnej?

🙂

 

bonus:

PS. Część fot od Apolonii – dzięki ziom! :*

bit wyjazdu:

Mieczysław Fogg - Gramofonomanka

obczaj

Chcesz skomentować?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *