Udało się. Nadszedł oto czas, w którym cztery baby udało się zgromadzić w jednym miejscu.
A nie było łatwo. Bo praca, bo dziecko, bo samochód, bo pociąg. Bo jedna z Koszalina i to z psem. Jedna z Zielonej Góry ale z Warszawy. Dwie z Poznania ale każda inaczej.
Wybrałyśmy opcję domu w środku czarnej dupy – żeby można było nadzierać japy. No bo nie trzeba być Nostradamusem, żeby przewidzieć, iż kumulacja czterech nas choćby podczas robienia herbaty nie przyniesie ciszy. Zatem serdecznie polecam miejscóweczkę – Prądówka. Niedaleko autostrady, daleko od cywilizacji.
DROGA – MIMO, ŻE PROSTA TO NIE ŁATWA
Odebrałam klucze od Pani Halinki, która kazała jechać prosto przez las i nigdzie nie skręcać. Tak też zrobiłam, pomimo licznych czyhających odnóg typu „Prądówka 2”, cisnę. Mijam mosteczek, jest las, serpentyna, szum, wycinka, pioch i kurz, dwa domy i przejazd nad autostradą. Droga doprowadza mnie prosto w bramę i giga chatę. Chatę na tyle dużą, że musiałam zapytać Halinki czy to na bank ta właściwa. Czy nie wbiłam się właśnie na cudze podwórko i nie obgryzie mnie do mięsa stado dobermanów. Ale potwierdziła, że to na pewno tu – więc mogłam przystąpić do desantu.
Wypchałam lodówę browarami, masłami czosnkowymi, wege parówkami dla Magdy i cytrynami dla Poli.
Rozpoczęłam procedurę namierzania Kasztana. Odpaliłam muzę na tarasie i starałam się zlokalizować zgubę. Będąc już naprawdę blisko, zaplątała się w meandrach wiejskich dróg, straciła cierpliwość oraz nadzieję i miotała się pytając autochtonów „którędy na Trzcieeeeel?”. Mój głośnik pękał od kurew i japierdoleń ale udało się, dojechała.
Wysiadła, przeklnęła i potem już było tylko lepiej.
Tola (pies Kasztana) z niewiadomych przyczyn odrzuciła podarowane przeze mnie świńskie ucho i poszła spać – a my nie mogłyśmy dojść do siebie w obliczu nicnierobienia. Życie wyjebało nas z codziennego kołowrotka w sam środek dziczy i początkowo nie mogłyśmy się w tym odnaleźć 😛
Apolonia zlądowała w Zbąszyniu na PKP, Magda w Trzcielu na zjeździe z autostrady. Więc hopsa – pakujemy się w Szprotę (czyli auto) i niesione nawigacją nakurwiamy leśną drogą pozbierać dziewczyny.
MISSION ACCOMPLISHED
Pola dostała zimne piwo, w zamian oddała milion decybeli i ruszyłyśmy dalej po Magdę. Przejęcie nastąpiło bez problemów. Szprota została nabita po sufit, i tym razem już asfaltową drogą jedziemy do bazy.
Wbijamy na chatę, no i start. Każda się mości: na piłce, na hamaku, na leżaku. Pijemy despy i gadamy. Historii sto, za mało czasu. Magda opowiada o swojej córze Nataszy, a nam szczeny spadają że można być takim fajterem. Tematy różne różniste, nie do powtórzenia. Moje trzy frendy exclusive i live 4 me. Robi się ciemno, przenosimy się na zewnątrz bo przecież trzeba zrobić ognisko i upiec grzanki, kiełby oraz zmutowaną cukinię wielkości mojego uda, którą Kasztan wiozła z Kosza.
FIRE WALK WITH ME
Rzeczona cukinia została zamarynowana w przyprawach i pół litra oleju (bo tłuszcz jest nośnikiem smaku). Czochowe masło wjechało na grzankach a Kasztan opiekowała się ogniskiem do ostatniej iskierki. Tola goniła światło od latarki przez całą noc, nie zważając na dyskusje o Bogu, wtopach, życiu i innych takich. Komary nas nie zjadły. Tajemnicze dźwięki z lasu też nie. Jadłyśmy łapami z ziemi, losowałyśmy która z którą śpi, piłyśmy Morgana i tak nam mijał wieczór slesz noc.
MISJA: JEZIORO
Od samego rana miał być realizowany pomysł nadmuchania naszych diwajsów (w tym Poli opony-snickersa z promocji w Biedzie za 20 zeta) i udania się nad jezioro. Nasze poranne rozmemłanie przeciągnęło się dość znacznie. Uznałyśmy, że przecież nie musimy się nigdzie spieszyć i przecież nikt nam kurwa nie zabroni pić Despa. W piżamie. Na tarasie. O 1130. Jakoś poszło, oblekłyśmy się nadmuchanymi kołami i ananasem, zabrałyśmy siaty Lechów free i radośnie wbite w kostiumy już ok 1400 wydupiłyśmy z chaty.
Halo, czy ktoś tu mieszka?
Po drodze przez las trafiłyśmy do ruin domów i rozkminiałyśmy historię ludzi, którzy tam mieszkali. Najwięcej głosów miała teoria, że było tam siedlisko ziomeczków którzy uciekli od cywilizacji i świetnie się tam urządzili. Niestety położyli im niedaleko autostradę i musieli się zawinąć.
fakap
Tuptamy dalej, widzimy jezioro. Idziemy wzdłuż i szukamy wymarzonej rajskiej plaży, na której będziemy mogły się osadzić z całym dobytkiem. Niestety przyroda nie była dla nas zbyt łaskawa, gdyż iż albowiem ilość rzęsy przy brzegu pobiła rekord Europy. Pola z Kasztanem brawurowo próbują odgarnąć ją miotłami z gałęzi – niestety bez skutku. Aktywowały smród bagna i starych skarpet. Tylko Tola ma wyjebane, wykonuje nasz plan torowania rzęsy psem – i pływa po piłkę – ale rzęsa zasklepia się za jej dupą więc godzimy się z losem. Poddajemy się. Trzeba jechać do Zbąszynia na plażę miejską.
Pakujemy 4 dupy, psa oraz nadmuchane koła i ananasa. Po drodze w lesie próbujemy na pałę znaleźć podarek od losu w formie niezarzęsionej przecinki. Nic. Wszędzie kożuch.
ZBĄ
Ostateczność. Wysypujemy się na plaży miejskiej. Mamy fajną miejscówkę z boku, bez ludzi i z pustą mini-plażą. Sztos. Szybki sus na dmuchańce. Kilometrowa wyprawa wgłąb jeziora kończy się na oparciu stóp na dnie – wszędzie jest 40 cm 😛 Wymieniamy się na dyżurach przy brzegu bo Toli trzeba rzucać wodę w powietrze. Tola jest nakoksowana i naćpana jakąś kosmiczną psią energią i bateria nie chce jej się skończyć.
Pola pierwsza wyskakuje z wody i w głodzie zarządza smażalnię – idziemy za nią slalomowym Zbąszyńskim deptakiem. Okazuje się, że to jest dalej niż zapowiadały tablice przy jeziorze. Zaglądamy ludziom w podwórka, robimy foty. Trafiamy do „U Wabika” 😀 Obrazek: Tola zasypia w sekundę pod fotelami. Zblazowany Kasztan nie chce nawet piwa. Magda zjada frytki. Ja czuję że ryj piecze i zjarany. I w opozycji do nas: Apolonia. Niczym prosto z plaży w Cannes: daszek, oksy, w kostiumie i czerwonych ustach. I w milionie decybeli.
Dostajemy nasze ryby. Halibut klasa, polecam – bo tłusty i pyszny – a tłuszcz jest nośnikiem smaku 😛 Najedzone, bogate w Omega-3 ruszamy przez miasto. Window shopping – szykowne zbąszyńskie pamiątki. Piórniki, koszulki polo i otwieracze do piwa. Powiększamy wyposażenie o Cydr i lody. Wracamy do domu.
GAŁAAAAAA
Wieczorem jak stare dziady, siadamy na tarasie przy małym stoliku, robimy dzban herbaty i gramy w gry. Tajniacy są spoko, Czółko – klasyk – zawsze na propsie. Ale furorę robi „Na końcu języka”, w którą niestety nie będziemy mogły na stopro grać w jakimś cywilizowanym świecie. Speed jaki trzeba mieć w tej grze przeistoczył się w taktykę „głośniej=szybciej”. Bezkarnie darłyśmy się w środku lasu a hitem stała się odpowiedź Magdy na hasło „Państwo w Afryce” – czyli „Ghana”, którą wszystkie zrozumiałyśmy jako „Gała”. Żart sytuacyjny, wiem. Musiałam zapisać, bo zapomnę.
NIEDZIELA
Czas się zwijać, posprzątane, ogarnięte. Ale szkoda całego dnia, więc jedziemy niedaleko do domu Magdy Taty, nad jezioro. W nadziei na kąpanie bierzemy sprzęty. Facepalm – widok z pomostu: przyroda tym razem uraczyła nas glonowatą wodą w kolorze green. Plan awaryjny: płyniemy na plażę na drugą stronę jeziora. Pola z Magdą w kajak. Ja z Kasztanem, psem, kiełbasą, kołem, ananasem i snickersem – na łódkę. Ahoj – wypływamy.
Po drodze wciąż zielono, kąpanie odpada. Tola w desperacji wyskakuje z łódki i ciśnie do brzegu, ale zanim to nastąpiło, spektakularnie zniknęła na chwilę pod powierzchnią. Więc przymusowy parking na plaży, żeby ją zgarnąć.
Po zacumowaniu przy pomoście okazuje się, że tutaj jest Armageddon. Brzeg wygląda jakby rozbił się tu tankowiec z zieloną plakatówką. Tola jest do połowy w glucie i jest Shrekiem. Warto było – kolory urywają dupę.
!!!
Płyniemy z powrotem i jako mistrzynie logistyki odkrywamy, że najczyściejsze miejsce do kąpania jest na drugim brzegu – prawie przy naszym pomoście 😉 Wszyscy wskakują do wody, a ja w kajak. Jestę reporterę.
KONIEC.
Dostajemy na odchodne kartony brzoskwiń bo w ogrodzie jest ich tyle, że łamią się gałęzie. Laski leżą na dmuchańcach i wypuszczają powietrze. Czas wejść do nagrzanych samochodów i wracać do chałup.
Znam CIĘ TYLE LAT…..
UWIELBIAM CZYTAĆ …..OGLĄDAĆ….PODZIWIAĆ
BUZIAKI😆😉😙
No, trochę minęło 😛 Czytaj czytaj, dawaj dawaj 😀
Super się czytało 🙂
Dzięki! No i super, no i cześć.