25 listopada niedziela
Dzień 1
Rano Janusz wjeżdża na maszt, żeby wymienić żarówkę – i niedługo po tym wyczynie żegnamy trio chłopaków. Misiaczki na kei i narson, płyniemy.
Ciśniemy 10 mil na stację bo w naszej wypasionej marinie z choinkami niestety nie uświadczyliśmy przywileju diesla. Tankujemy i ruszamy! Po południu wypływamy na ocean.
Pogoda jest czad, słońce skrzy się na wodzie. Leci „Nie ma fal” bo nie ma fal. Pierwszy zachód, pomarańczowo i różowo. Na nocnej wachcie księżyc przykleja się do topu masztu i świeci jak reflektor. Na obiad makaron z wołowiną, selerem naciowym i sosem.
26 listopada poniedziałek
Dzień 2
Po przebudzeniu mam za oknem lujski tankowiec. Jest pochmurno ale w miarę ciepło. Razem z Michałem uroczyście zobowiązujemy się codziennie ćwiczyć: brzuchy, planki itp i zaczynamy.
Przejaśnia się, Grisza kręci burgery. Do tego sałatka grecka-polska, bo z sałatą lodową.
Koło 1800 jesteśmy na wysokości Sahary. Zachód znów zajebisty, dziś bardziej w pomarańcz. Podają komunikat na UKF, że ktoś wypadł za burtę ale bardzo daleko – kilkaset mil od nas. We wtorek odwołują.
27 listopada wtorek
Dzień 3
Wachta wypada tak, że zaczynamy z Michałem od nocki. Oglądamy „Szefowie Wrogowie”. Pierwsze objawy nudy, ryję w instrukcjach w poszukiwaniu tej od plotera. Na obiad kurczak w panierce z cornflakesów, puree i surówka.
Za rufą pojawia się żółw. Mały i daleko, za daleko na zrobienie foty. Ale był 😉 Wieje równo, 18-20 kn. Dominik* wysyła prognozę. Woda jest szafirowo-granatowa, z białymi grzywkami.
*Dominik to ten gościu na zdjęciu powyżej – nasz ziomal z Gdańska. Systematycznie dbał o nas i wysyłał prognozy na telefon satelitarny. Wie wszystko o samochodach, silnikach i o tym czego ja nigdy wiedzieć nie będę. Nakurwia po świecie ciężarówkami, a w każdej wolnej chwili wozi się swoim jachtem. Bo ma 😛
28 listopada środa
Dzień 4
Wachta od 0500 rano. Przed zrobieniem wpisu do dziennika koło 8 wychodzę na górę i zaczynam drzeć japę że delfiny są. Bo na pierwsze zawsze krzyczę. Tutejsze są takie jakby bardziej pękate niż te greckie, szarawe i w ciapki. Kilkadziesiąt sztuk, rozpierzchnięte wszędzie wokół.
Początek dnia super. Na śniadanie jogurt grecki z owocami. W połowie dnia tapas. Na obiad makaron ryżowy z kurczakiem, bakłażanem i papryką.
Ogólnie – fajowo.
29 listopada czwartek
Dzień 5
Arabscy rybacy też się nudzą i nadzierają się „aliliahihaaa alalalala blululu”, albo chuchają i dmuchają w mikrofon na radiu. Zjeby.
Czytam „Na oceanie nie ma ciszy” o Olku Dobie. W trójkę zastanawiamy się patrząc wokół, co trzeba mieć w bani, żeby tak samemu, tam. W kajaku. Ja od razu kleks i żeby tylko helikopter.
Spędzam prawie cały dzień w barłogu pod kołdrą bo dopada mnie to coś, czego wszystkie nie lubimy. No ale umówmy się – za oknem ocean, więc git. Oglądam Battlestar Galactica. Fale coraz bardziej się wydłużają, stają się górami. Czasem przy zjeździe z fali płyniemy 8 węzłów – jeszcze 12 szybciej i będziemy jak Imoca 😛
Dziś na obiad Polska! Gotowany kalafior i ziemniaki z jajkami na twardo. Dostaję prosto pod ryj i nie muszę zmywać <3
W nocy przerzucamy foka na drugi hals bo lekko zmienił się kierunek wiatru.
30 listopada piątek
Dzień 6
Koło północy znowu wkurwiają mnie jakieś placki na radiu bo drą japy „Wer ar juuuuu? Weeeeer ar ju?” – jak z horroru. Schiza, jakby ktoś z bakisty do mnie wołał.
Śni mi się, że mieszkam w ambonie (yyy). Zostały 2,5 doby do Cabo Verde. Niecałe 10 mil od nas z prawej burty, jedzie jakaś żaglówka na spinakerze, równo z nami od wczoraj.
U Michała w kabinie turla się w suficie przy schodkach jakaś metalowa kulka. Niby nic a wkurwia okrutnie. Obstawiają, że to łożysko jakieś niby. Grisza próbuje dostać się do tego miejsca od zewnątrz przez bakistę. Akcję uniemożliwia zalaminowana ścianka dzieląca śrubokręt od turlającego się gówna (pozdrawiamy pracownika stoczni Lagoon). Michał jest skazany na stukanie, jak Cichocki i jego śrubka w podłodze.
Za naszą rufą wielki żółw!
Z nudów sprzątam całą kuchnię 😀 Chodzi lewy silnik więc czas na kąpiel bo wtedy jest ciepła woda.
Ciśnienie strasznie skacze w górę, chodzę jak śnięta. Na śpiku kroję w paski warzywa na chińszczyznę. Trwa debata o wysokości fal. Staje na 2,40 ale chyba to zaniżone.
1 grudnia sobota
Dzień 7
Nic ciekawego się nie dzieje. Słucham muzy na górze. Krzywo smaruję się filtrem i jestem człowiekiem we wzorki. Na obiad robię kurczaka duszonego w sosie musztardowo-miodowym.
2 grudnia niedziela
Dzień 8
Wyspy Zielonego Przylądka – Sao Vincente
Zwalniamy trochę żeby do portu wejść rano, kiedy już będzie widno. Ilość rybich trupków, które rozbiły się w nocy o nasze żelazko: 4 (siatka, ponton i burta).
Wyspy Zielonego Przylądka wcale nie są zielone – zacznijmy od tego. Wypiętrzone wulkaniczne brązowe góry. Poranek jest mglisty i zawiesisty, a na wejściu do zatoki z wody wystaje wielka skała w kształcie kupy. Umówmy się, jak na wyspę o takiej nazwie to w chuj niewyjściowo wyglądała 😛
Tankujemy diesla, w tym czasie idę zwiedzić sąsiednie pomosty. Obok nas stoi regatowy jacht z ARC 2018, jest mocno przechylony na lewą burtę. Okazuje się później, że płynął w czołówce ale uderzył w kontener uszkadzając sobie płetwę sterową. Jacht zostaje miesiąc na naprawy.
W ogóle to takie ciekawe miejsce, bo pełno jest opuszczonych jachtów.
A to dlatego, że czasami Janusze żeglarstwa kupują sobie łódkę i chcą być super-zajebiści. I jak już im się uda doczłapać do Cabo Verde to sprzedają, żeby tylko mieć na bilet – i wydupiają spowrotem do swoich prac, no bo chyba jednak coś nie pykło 😛
Na pomostach siedzą mini białe czaple. Przestawiamy się na wyznaczone miejsce w marinie. Obok nas młode chłopaczki pucują wanty i ściągacze. Idziemy do baru złapać wifi. Pijemy pinacoladę i mango daiquiri, jemy wykurwiste krążki z kalmarów (dyszka za cały talerz!). Później idziemy wgłąb wyspy pozwiedzać.
Siadamy na chwilę w lokalesowym barze przy placu gdzie dzieci pociskają na rowerach. Dookoła mnóstwo psów, większość kuleje.
Pani niesie na głowie baniak z wodą. Kolorowe bramy, drzwi i ściany. W porcie drewniane rybackie łódki. Jeszcze tylko małe zakupy i można wracać na wodę. Wokół śmiesznie – bo to Afryka, a prawie całe miasto okleili w świąteczny dekor (nie wrzuciłam ich zdjęć bo były wyjątkowo brzydkie).
Okazuje się, że biuro customsów (w sensie odprawy) otwarte jest dopiero od rana w poniedziałek, więc musimy czekać :/
No to chodzimy se.
Wieczorem wracamy do floating baru. Siadamy, a ktoś do nas: „Pozdrawiam polską załogę”. No i tutaj się zaczyna hit. Okazuje się, że Piotrek który do nas zagadał, płynie na takim samym Lagoonie z meksykanami i argentyńczykami na Barbados. No i nie jest do końca zachwycony. Może pić mało mleka i krzywo patrzą jak zje za dużo kanapek 😛 Od słowa do słowa, tere fere, Piotrek jedzie z nami. Miejsce i żarcie są, a nam przyda się na Atlantyk kolejna wachta. Więc wieczorna wizyta zakończyła się nieplanowanym podjebaniem załoganta.
Ciąg dalszy wyprawy w kolejnym wpisie.
ATLANTYK DZIEŃ 9-23
Stay tuned! 🙂
Pięknie, z jajem, tylko dlaczego ciągle o żarciu?