21-06-2018

KAKTUSY, PŁASZCZKI I INNE TAKIE

BAJ BAJ MARINA LA PAZ

Płyniemy. Po zakupach w Chedraui, dowiezieniu wszystkiego na łódkę, zapoznawczej wymianie słów wbijamy do naszego nowego domu (już nie Jezusowego) – płyniemy.

Po (nieświadomym?) zrobieniu guacamole z reklamówki pełnej awokado przez jednego z członków załogi – płyniemy. Okurwieńczy szał. Zostawiamy spieczony brzeg. Płyniemy, płyniemy, płyniemy.

trekking w pocie plus sól w bonusie

Turbo przystanek na naszej trasie. Stojąc na kotwie jemy śniadanie i patrzymy na otaczające nas wzgórza. Włazimy? No jacha! Wskakujemy w dingę i rura na plażę. Każdy pakuje co najcenniejsze. Najpopularniejszy towar – woda – wiadomczak. Są też chustki, kapelusze, okulary. Tylko Andrzej szykuje się jak na K2 – ma softshell i jeansy. I wciąga je nawet w skarpetki.

Wdzieramy się na rude skały, piaski, kamyczki, trupki kaktusów. Idziemy wyżej, robimy zdjęcia, wciągamy zapachy i oddajemy miliony litrów potu. Chowamy się pod daszkami od czapek i chustkami. Patrzymy jak osuwające się spod gir kamyczki lecą w dół, a po drodze wzburzają pył.

Jak zwykle grzebiemy w ziemi, znajdujemy skarby. Kamyczki, kawałki waz które ktoś kiedyś ulepił (i rozkmina że na obiad musieli wchodzić na szczyt góry), muszelki, skorupki, patyczki, różne różniste dziwadła.

Gapimy się w kawałek skałki i gadamy dopóki mózg nie paruje od temperatury. i oczywiście wciąż ćpamy widok tego, co roztacza się wokół.

Turkusowa woda, plaża, gdzieś tam na dole nasz mały kwadratowy dom. Schodzimy na dół. Bokiem, jak kozice, trzymamy graty i uważamy żeby przy jakimś chujowym kroku nie zrobić ślizgu i nie podciąć giry komuś, kto idzie z przodu. A skały, kamyki i nawet całe duże kawały ziemi (wyglądającej na stabilną) czasem nie chcą współpracować 😉

Z góry wyczajamy też różowe farmy soli o których czytaliśmy. Idziemy, macamy, skrobiemy, dotykamy, oblizujemy. Ta sól układała się w mega zajebiste tekstury, w różnych odcieniach. Pudrowe róże się przeplatały z bielą, wpadały nawet w ugry i ceglaste odcienie.

 

wioska rybacka – San Evaristo

Kolejne miejsce zasługujące na uwagę. Przede wszystkim ze względu na sklep. Asortyment ubogi, ale chipsów było dużo.

Przed sklepem krowy i kury. I fury.

Całkiem swojsko, trzeba przyznać. Wewnątrz ręczniki papierowe, płatki, napoje w puszkach i chipsy. Taka sytuacja.

Idziemy dalej plażą, bo ktoś gdzieś przeczytał, że możemy kupić lód. Walimy do knajpy – to tutaj znajduje się słynny lokal pana Lupe Sierra (akurat pojechał do La Paz ale słyszeliśmy od kolejnej załogi co tam się odbywa). Nie ma zatem lodu, więc rodzi się misja: ruszamy w poszukiwaniu piwa i ryb.

Po plaży, po wyciągniętych na brzeg sieciach, po odwróconych do góry dnem łódkach, pod nogami – łażą i podskakują kondory. Trochę jak nasze kury – pociskają sobie w grupach, wydziobują z piachu jakieś niezrozumiałe dla nas rzeczy, a jak je gonisz i tupniesz to spieprzają. Miejscowe ptaszeczki.

Kondory już nikogo nie ruszają.

Do akcji wkracza Krzychu – nasz pokładowy spec od kuchni. Idzie gadać z lokalesami, załatwia piwo które pickupem dowożą nam z sąsiedniej wiochy. Ogarnia też ryby. Mission accomplished. Krzysinek nawet tak się poświęca, że prawie obcina sobie palca przy filetowaniu – także reszta prac (w tym obróbka termiczna) odbywa się pod nadzorem 😉

dziwna plaża

Trafiliśmy też do takiego plejsa, który pozostanie mi w pamięci na długo. Otóż na pokładzie dobrała się grupa biegaczy. Nie straszny był im udar i odwodnienie – no więc oni od rana że będą biegać. Ja z racji biegolenistwa postanowiłam skorzystać z podwózki na plażę i ogarnąć lekturę.

Zabrałam bieżący numer „Przekroju”, ręcznik, wodę i oksy. Maratończycy od razu pocisnęli w górę, a ja szukałam miejsca żeby się umościć.

No i z mojego chilloutu nici. Próbowałam schować się w cieniu, ale słońce zapieprzało tak szybko, że spychana co chwilę – znalazłam się przy skrawku plaży w ostatnim fragmencie bez smażenia.

Ten oto fragment zawierał całą kolekcję cmentarną – rekin młot, rekin jakiś normalny mniejszy, najeżki i inne.

Zapach też taki sobie – no nie oszukujmy się – jestem w Meksyku na plaży, gdzie wysychają jakieś truchła. A czaru tego miejsca dopełniały kondory skitrane w jaskini kawałek ode mnie, które sobie te wyrzucone przez morze skarby zabierały do pieczary i radośnie konsumowały. Nawet piasek w cieniu wyglądał na czarny.

Uznałam, że świat ewidentnie mówi mi: „Plażowanie nie jest dla ciebie, spierdalaj!”. Po kilkudziesięciu krokach natknęłam się jeszcze na cmentarz plażowy (ludzki – żeby nie było wątpliwości). Na szczęście wrócili biegacze, więc zawijka na żelazko (łódkę w sensie).

Ponoć reszta terenu super – ale kto nie biegał ten nie wie 😉

a to już PARK KAKTUSÓW na isla san francisco

Przeczytaliśmy w jakimś przewodniku, że są w tym miejscu mega wielkie, mega wysokie i w ogóle że jak już się tam jest to trzeba iść obejrzeć bo urywają dupę. No więc poszliśmy. Przewodnik nie kłamał.

Gdyby ktoś się wybierał – nie jest to spacer deptakiem 😉 Chaszcze welcome to. Przeplecione z suchymi patykami, kozimi bobkami i kłującym wszystkim. Ale zajebiście tam jest! Adidas na girę i jazda.

Jak mówi staropolskie przysłowie – im dalej w las, tym więcej kaktusów.

Były różne i było ich o wiele więcej rodzajów niż na pustyni. Nie znam się na nich, więc musiałam sama je ponazywać. Były zakrętasy, okrąglaki, trupki kaktusów też ofkors. Były wijące się po ziemi, maczugi wystrzelone w niebo, paletki do wysokości pasa, jamniki takie esowate, palczaste jak dłonie, z kwiatkami kwitnącymi, w koloniach i luzem.

Wbijamy wyżej.

Zjadamy widok.

Jesteśmy na górze i widzimy zajebisty spot do ogarnięcia. Jeziorko na naszej wyspie, które łączy się z morzem. Namierzone, wskazane, atak! Kierujemy się na cypelek z prowizoryczną latarnią. Krajobraz się zmienia, jest trochę jak w kosmosie – Bartka foty idealnie to pokazują:

Idziemy plażą, piasek ma inną konsystencję. Wszystko zostawia tu ślady – wiatr, fale, krabie nóżki, słońce. Znowu skarby – bogaty ten kraj! Coś tutaj się stołuje regularnie, bo kostki z kręgosłupów leżą w jakimś skupisku.

Tyle rzeczy chłoniemy i widzimy, że nie chcemy iść spać. Wracamy na łódkę tylko po rum oraz mój balon z helem w kształcie delfina (dzięki Pola!) i wracamy z Magdą na plażę komponować piosenkę 🙂

 

wodny lajf i lwy na Isla espiritu santo

Mój wodny lęk podzielała także Magda. Dmuchałyśmy swoje kółka i razem z własnymi obawami przed nieznanymi stworami pod wodą, dryfowałyśmy po powierzchni. W maskach na ryjach pokazywałyśmy sobie rozgwiazdy, ryby i meduzy.

Zasuwałyśmy w płetwach i podziwiałyśmy dno z bezpiecznej odległości, w gumowych twierdzach.

W końcu Jaques Cousteau okrzyknął Morze Corteza akwarium świata – głupio nie zwiedzać 😛

Odwiedziliśmy też wyspę Espiritu Santo, na której żyje kolonia uszatek kalifornijskich – czyli lwów morskich. Ochotnicy wbijali do wody. Ja też – ale tylko dlatego, że miałam obstawę. Ponoć całej kolonii pilnuje samiec alfa. Jak dla mnie wszystkie one były mega lujskie więc i tak prawie kleks jak jedna sztuka przepłynęła pode mną (nie wiem jakim cudem zrobiłam to zdjęcie).

Udało mi się też uchwycić Krzycha którego ledwo ominął lądujący pelikan. I tak a’propos pelikanów: podczas rejsu często leżeliśmy na siatce i oglądaliśmy jak polują. Jak siedzą na lądzie to wyglądają jak stare dziady. Ale kiedy poderwą się do lotu, no to już jest ci głupio. Zasuwają jak F-16, są zwrotne, precyzyjne, a już najlepiej jak wyczają rybę. Zastygają na ułamek sekundy w powietrzu, składają skrzydła i spadają z nieba jak torpedy. Mały nurek i można znowu lecieć na żarcie.

 

Kolejne stwory – hit naszego wyjazdu (można objerzeć tu, na jutubie):

wyskakujące z wody płaszczki.

Nie mam ani jednego swojego zdjęcia, bo jak skakały to wszyscy staliśmy na pokładzie i gapiliśmy się w nie jak sikory w słoninę. Skakały ponad powierzchnię, machały skrzydłami i opadały plaskając w wodę. Słyszałam wiele powodów dlaczego tak robią (dla fanu, bo to taniec godowy, bo oczyszczają się z pasożytów) – ale nie wiem który jest prawdziwy.

Nie posiadam także zdjęcia wieloryba, który później na koniec rejsu towarzyszył nam przy dopływaniu do portu. Ale był. I pacnął ogonem. Załoga potwierdzi.

 

nopolo – WIOSKA DOSTĘPNA TYLKO OD strony WODY

Pierwszy raz przycupnęliśmy tam późnym wieczorem, w drodze na północ. Nie chcieliśmy robić mieszkańcom wjazdu na chatę, uznaliśmy że zrobimy go w drodze powrotnej – za dnia 😛 Widzieliśmy tylko zarysy gór nad głowami i odbicia świateł na wodzie. Łódki stały na długich cumach rozpiętych między brzegiem a bojkami. Kołysały się i rzucały refleksy świateł. Co jakiś czas miejscowy wbijał na jedną, odpalał silnior i z małą latarką zatkniętą gdzieś na dziobie jechał w tą czarną czeluść. Na pełnej kurwie, łódka prawie pionowo 😉

Jedna z lamp na brzegu oświetlała, wiatę pod którą inni fiszermeni oprawiali ryby. Wśród nich na beczce siedział karzeł. I też oprawiał.

A tak wygląda Nopolo w dzień – parę dni później:

Wydawało nam się, że to takie zadupie tutaj. Szczególnie, że aby się stąd wydostać to musisz być masterem czekanów i albo iść przez góry, albo płynąć łódinką.

No i dostaliśmy w twarz od życia, bo okazało się że ci ludzie mają tam wszystko czego potrzeba. Satelita? Proszę bardzo! Rasowe psy typu mops? Voila! Weranda z widokiem na wodę? Czemu nie. Grządki z uprawami? Of kors. Klomby z małymi palmami, obłożone kamyczkami i muszelkami? Też są.

Morze i góry – dwa w jednym. Cmentarz nad głowami – na szczytach otaczających gór, pod krzyżami. Blisko. Rękodzieło – jest, pani sprzedaje wyrzeźbione żółwie. Panowie rybacy sprzedają złowione ryby w jakiejś miejscowości kilkanaście mil stąd. Może i weranda ciut popękana – ale jest hamak, no i jaki widok!

fajnie fajnie, a nie nudzicie się jak płyniecie całe dnie? bez internetu?

No właśnie – warto wspomnieć, że wody Zatoki Kalifornijskiej to nie lada wyzwanie dla człowieka XXI wieku 😛 O internecie nie było oczywiście mowy. Ale na większości trasy nie było wcale sieci, więc sajonara wysyłanie smsów. Tak zwany detoks i powrót do korzeni, który wszystkim zrobił dobrze.

Rozmawialiśmy, czytaliśmy, dyskutowaliśmy, zabieraliśmy głos w debacie. Śmialiśmy się, gadaliśmy o pierdołach i sprawach wagi państwowej.

Tematu na całą noc beki, kiedy leżeliśmy na siatce dostarczył np fosforyzujący plankton. No i jeszcze jak Becia spuściła wodę i kibel jej świecił to poszło samo. Że to jest zlot planktonów z całego świata czyli PLANKTONARIA. I że mają igrzyska i zawody. A na koniec jeden samotny plankton popyla na dnie oceanu z takim długim kijem zakończonym szpikulcem i zbiera puszki po kibicach.

Płyniemy, zmieniamy się przy sterze według rozpiski. Gotujemy, opalamy się. Drzemiemy po obiedzie, leżymy, słuchamy muzy. Gramy w „Czółko” – wersja pokazywana i śpiewana i opowiadana. Powstają zlepki „Królowa amerykańskich stołów? Hamburger”. Okazuje się także, że można pomylić Ryszarda Rynkowskiego i Whitney Houston.

KULINARNy DOPISek

Nie pamiętam w jakiej miejscowości, ale warto wspomnieć o przezajebistych krewetach w panierce z kokosa. Jadłam je w knajpie, gdzie pod sufitem powiewało stado wycinanek w stylu meksyk-folk. Nigdy ich nie zapomnę.

CASA czyli chata na lądzie

Szczwanie postanowiliśmy po zakończeniu rejsu zostać jeszcze jeden dzień w La Paz, bo wszyscy zrobiliśmy wielkie love temu miastu. Jeszcze raz zjeść lody mango. Jeszcze raz iść przez miasto i robić zdjęcia na zapas.

Chata z bookingu do której trafiliśmy okazała się zajebista. Niedaleko Maleconu, w klawej okolicy. Przy recepcji wisiały szczęki rekinów, a biuro udekorowane było Jezuskami i zdjęciami rodzinnymi. I plakatem z wielorybami 🙂 A w kuchni i łazience były kafelki z konikami morskimi i delfinami!

Próbowaliśmy zagłuszyć smutek powrotu, więc kulaliśmy cały dzień ze wszystkiego. Ja z Magdą robiłyśmy z siebie pajaców w czepku i sztormiaku udając bojki. Becia próbowała wyłączać wiatrak na suficie stopą i takie tam.

Basen trochę nas pocieszał na szczęście.

Tak czy inaczej, nieuchronnie zbliżał się koniec wyjazdu.

🙁

Magda – bebidas – dos – wrona – matka

Poza zajebistymi wspomnieniami, z tego rejsu przywiozłam nową siskę kosmiczną. Razem zwiedzałyśmy miasto, podziwiałyśmy sztukę i architekturę, racząc się nawzajem kunsztownym słownictwem.

Razem szukałyśmy skarbów, trupków, wszystkiego. Na brzegu i na górze.

Razem miałyśmy kaktusowy boysband i razem kulałyśmy na lotnisku i wszędzie. Razem się pociłyśmy i razem piłyśmy rum z plastikowego bidona.

I do dziś razem podoba nam się reklama ING z lotniska.

Chcesz skomentować?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *