19-04-2017

PUSTYNIA I PACYFIK

Nadszedł ten dzień, kiedy trasa z Googlemaps miała stać się rzeczywistą drogą. Naszą.

Białych (jeszcze) ludzi, którzy bez mrugnięcia okiem zgodzili się na pomysł zrodzony w mojej głowie ileś tam tygodni wcześniej. Z La Paz do Todos Santos, oraz oczywiście misja: zobaczyć Pacyfik. Po drodze miała być pustynia. A więc komu w drogę temu fura.

Jedziemy. YOLO.

Wyjeżdżamy z La Paz. Ciśniemy dwupasmówką. Fajny asfalt, taki grafitowo-szary, buczy pod kołami. Słuchamy playlisty z polskiego MP3, śpiewamy, gadamy i śmiejemy się. Ja prowadzę więc mam podjarkę +500.

Po kilkudziesięciu kilometrach szukamy jakiegoś zjazdu, bo po bokach zaczyna się robić piaskowo-kaktusowo. Wybieramy któryś tam z brzegu. Ja kleks, bo trzeba przejechać przez rów przykryty rurami ale dajemy radę. Jedziemy kawałek w głąb. Gorąc prawie topi szyby.

Tutaj? Tak! Tutaj jest świetnie, więc wysiadamy. Po wyłączeniu radia, klimy i fury – wokół nas szumiąca, sucha otchłań.

Rozpierzchamy się, każdy podbiega do jakiegoś kaktusa. Jest jak na filmie – spalona, popękana ziemia, w różnych odcieniach. Nie wiadomo skąd, gdzieniegdzie jakaś kępka czegoś zielonego – pośród tej całej suszy jakieś krzaczki (nie wiem skąd one tam pozyskały wodę).

Chodzimy jak czaple, stawiamy wysoko giry i lampimy się w dół.

Polujemy. A to kręgosłupek, a to kamyczek, a to pióro kondora, a to coś innego. Polscy Goonies w meksykańskiej scenerii.

Trzeba było uważać, gdyż iż albowiem kaktusie trupki powysychane nie zawijają się do kaktusiego nieba – lecz zostawiają wtopione w glebę kolce. I te właśnie kolce tylko czyhają, żeby wbić się w podeszwy (uprzedzę pytanie: tak, również na wylot – ała). Nie zauważyliśmy ich bo szukaliśmy grzechotników.

Kojarzycie ten dźwięk w czasie lata, kiedy drzewa nabuzowane całą stertą pszczół i innego robactwa huczą jak rakieta która zaraz ma wystartować? To pomnożone razy 200, podkręcone na basach o 100% daje mniej więcej cykadowe audio pustynne. Wszystko prawie wibruje. Szszszszszszszszsz…. Niby głośno, ale jednostajnie -tak, że po chwili zlewa się w naturalny element środowiska i dzwoni w głowie. Jak długo niespotykana cisza. Trochę to niepokojące, bo trzyma cię w takim zawieszeniu, że myślisz sobie „to jebnie”. Wyostrza nam się słuch i zaczynamy ogarniać inne, pojedyncze dźwięki. Trzaśnięcie gałęzi – bo coś nadepnęło. Szelest liści – bo jakiś ptaszek wleciał w krzok.

Okazuje się, że jak kaktus umiera, to zostaje po nim taki zdrewniały szkielecik. Jak ażurowy wąż ze sklepu z rękodziełem.

Jesteśmy dłońmi, które biją brawo. Na chwilę razem, potem się rozpierzchają, i znowu wracają do siebie i JEBS. I jeszcze raz. „A widziałaś to?? Chodź, tam jest!”. Każdy mówi co widział i słyszał, pokazuje skarby i odkrycia i znowu – rura w piach.

Stopy dostają w dupę, bo w cienkich trampkach nie można za długo stać w miejscu. Pewnie podobne uczucie można uzyskać stawiając syrę na palniku od kuchenki.

Nie mogę wywalić z bani myśli o kowbojach, którzy naparzali w takim warunie wiele dni i nawet im brewka nie pykła. Gorąc, suchość, pył i piach przyklejają się do skóry. Robale siadają na człowieku. Kleimy się i pustynia się do nas przykleja.

Na to wszystko, z głębi niczego, z tego smalącego skwaru, jedzie na rowerze dziecko. Z tornistrem na plecach. Pewnie przejechało z 20 km żeby skoczyć ojcu po zimną Coronę. Mija nas i jedzie w stronę asfaltu. Kurtyna.

Wracamy na trasę. A z nami śpiewa Beata Kozidrak.

 

Todos Santos

Zostawiamy furę koło sklepu z sombrerami. Dajemy się wciągnąć w stragan. Sombrera, Fridy, poncza. Już po sytym kwadransie dziarsko ruszamy dalej. Miasteczko okazuje się super wyborem. Jest kolorowe, malutkie, przyjazne, jest trochę turystów ale generalnie spokój.

Hotel California

Mijamy go spacerując po mieście. Z tym miejscem to jest strasznie klawa historia. Był sobie Pan Wong, imigrant z Chin. Zbudował ten hotel w 1948 roku i zamieszkał w nim z małżonką i gromadką córek.

Żeby się wtopić w tłum, Wong zmienił nazwisko na Don Antonio Tabasco. Reakcja mieszkańców nie do końca spełniła jego oczekiwania, więc poszedł o krok dalej. Przywiózł lód z La Paz – i hotel był jedyną miejscóweczką na całej dzielni, gdzie można było napić się zimnego browara 😛

I ponoć to nie ten hotel z piosenki The Eagles.

 

Sklepy są rożne, od takich z magnesami i pierdołami wystawionymi na zewnątrz, przez takie które wyglądają jak stary magazyn, aż po dziwaczne – że trzeba wejść na strych a tam bujany konik jak z horroru. W jednym dostaję oczopląsu bo kolorowe lalki stoją na półkach z luster na tle luster. I czaszki wszędzie.

Zaczynamy być głodni i żądni zimnych substancji. Pytamy lokalesów gdzie idą jak chcą wsunąć coś na obiad.

Trafiamy do super knajpy, która jest jak oaza. Stoliki stoją na zewnątrz pod giga-wigwamem z zaplecionych na rusztowaniu liści. Podłoga jest kamienna, wokół mnóstwo kaktusów i innych chabazi. Przewiew, chłód, mikro fontanna z boku i Pan Właściciel o wzroście Frodo który od razu podbija i nas usadza. Kolorowe obrusy, kwiaty w wazonach, nic tylko zamawiać!

Na przystawkę dostajemy nachosy z salsami w różnych kolorach. Jestem poszkodowana, bo akurat nie ma guacamole i wszystkie są ostre.

Pan właściciel mówi, że jak jestem w Meksyku i jeszcze tego nie próbowałam, to muszę koniecznie zjeść chile relleno – wiadomczak, że zamawiam. To nadziewana podłużna papryka. Czasem się trafi ostra, czasem nie. Mam fuksa – moje są spoko.

Każdy bierze coś innego do żarcia, potem grzebiemy sobie w talerzach i próbujemy. Są enchilady, quesadille, chile i inne takie. Do wszystkiego pasta z fasoli. Jest też coś dziwnego zapieczonego w liściach bananowca.

RODZI SIĘ POMYSŁ BEBIDASA.

To tu Magda namówiła mnie, żebym skrobała o tym, co widzę. A bebidas dlatego, bo jak wpadałyśmy do knajp to zawsze pierwsze co mówiłam to „gdzie są bebidasy?” – czyli gdzie karta z napojami – żeby zamówić Coronkę.

OŁSZYN

Szał i amok. Plaża szeroka na maksa, pusto – prócz nas nikogo. Jak wynurzamy nosy zza wydmy, to łupie nas w uszy dźwięk rozbijających się fal. Huk, masa wody, biegniemy. Budzi respekt. Rzucamy po drodze rzeczy na piasek. I lecimy. A wręcz napierdalamy w te wodyyyyy!

Wbijamy się w ołszyn. Woda cofa się kilkanaście metrów po uderzeniu fali. Podcina nam nogi, chlapie telefony i okulary. Nic to. Magda wpada w amok i stoi po kostki, po kolana w wodzie, trzeba ją wywlekać żeby jej nie gwizdnęło. Wszyscy widzieli morze, ale takich mas nigdy.

Znowu jak klaszczące dłonie – wbiegamy osobno, każdy na swoim odcinku. A potem wracamy do jednego punktu i przeżywamy. O tym, co ocean nam zrobił w głowy możecie przeczytać u Magdy – ja tak o emocjach nie napiszę.

obadaj tutaj: MATKO JEDYNA – Meksyk

A jakby ktoś był zainteresowany, to nad wybrzeżem są mega tanie działki i chaty do nabycia! 🙂

 

Część zdjęć pochodzi z obiektywu pewnego zdolnego Pana Fotografa, a mianowicie dwaiosiem – serdeczne dzięki za udostępnienie zdjęć Dos!

Inne zdjęcia jego autorstwa możecie podziwiać tu:

www: dwaiosiem.pl       instagram: OBADAJ TUTAJ

 

Ciąg dalszy wyprawy już za chwilę – a tam bezzasięgowa cisza, dziwne plaże, co świeci w kiblu i inne takie.

Już działam! 🙂

 

 

 

 

bit wyjazdu:

Bajm Nie ma wody na pustyni

obczaj

Chcesz skomentować?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *