18-03-2018

Z SZAROŚCI W TURKUS

gwadelupa

Piętrowy tort z toreb Code Zero na wózku lotniskowym, korowód ludzi i ja. Lecimy do Paryża, w sensie do Ryżu. Po dotarciu do Porte Malliot, w deszczu, na kozaku, środkami komunikacji miejskiej na wieczór doczłapujemy się do hotelu przy lotnisku Orly – bo w południe następny lot.

Po spekulacjach na temat konstrukcji pewnej brakującej części skrzydła, żegnamy Ryż i lecimy. Lądujemy w Pointe-à-Pitre z misją znalezienia Philippe – naszego ziomeczka od noclegu. Jest i on! Później okazało się, że gość wyglądał na 40 lat a miał chyba 54. Pakujemy się do auta, nasz host wychwala wyspę i jej mieszkańców, zawozi nas do sklepu (zimny Carib!) i chwilę po zmroku jesteśmy na chacie.

Mieliśmy z bookingu zamiennik w dalszym miejscu wyspy, ale za to większy wypas – z basenem, przy plantacji bananów i całkiem sytym barkiem.

Rano pijemy browary na tarasie, oglądamy ptaki buszujące w bananach no i wschód of kors. Jedziemy do mariny, ładujemy stafy na żelazko i robimy listę zakupów. Każda wachta wymyśla sobie po dwa posiłki. Po zakupach robię odprawę i możemy spadać.

W końcu buja.

Zakładam słuchawki, montuję empetróję w górze od stanika i cisnę na dziób. Siedzę, słucham, bujam, macham girami. Fun. Szukamy miejsca na nockę. W zatoczce nie mieliśmy szczęścia do sąsiada, jakiś nadpobudliwy Włoch krąży wokół nas jak komar. Przestawiamy się, ale puszcza nam kotwa. Wychodzimy. Nocka trochę męcząca, bo kilka osób zaniemogło, więc siedzimy we dwójkę przy sterze i dla zabicia czasu robimy zakłady kiedy na GPS nasza łódka przetnie siatkę. Rano dopływamy.

Antigua

Jedyne co mi się nasuwa jako podsumowanie tejże wyspy: poziom wypasu jachtów stojących w English Harbour jest proporcjonalny do stopnia popierdolenia załatwiania papierków. Check-in stulecia. 4 okienka. 3 komputery. I to nic, że samemu wpisuje się wszystkie dane załogi. To nic, bo i tak musisz iść do okienka 1, dostać pieczątkę, z tym dopiero ewentualnie możesz podbić do okienka 2. Stamtąd do okienka 3, ale musisz czekać. Odsyłają cię do 2, żeby od razu iść do 4. I tak w kółko.

Godzina w plecy. I jeszcze do bossa musisz iść i do biura żeby wpłacić sos. Dużo sosu.

Reszta już była git. Drewniane jachty za miliony monet, z banderami maltańskimi, trapami długimi jak mosty i bukszprytami jak stąd do tamtąd.

Supermaszyny regatowe ogołocone ze wszystkich zbędnych elementów. Czyste, wypolerowane, czekały na załogi na ładnych cumach. Jak charty na smyczy, tylko się wyrwać i pomachać do luzerów za rufą. Piętrowe motorówy z podświetlonym dnem, a przed nimi na kei – wycieraczki o powierzchni przeciętnego pokoju w polskim M-3. W porcie panowie w polówkach z kołnierzykami na baczność.

A na jednym z tych drogich masztów wisi pani i myje salingi od spodu.

Wypożyczamy furę i robimy tripa dookoła wyspy. Gosia dzielnie opanowuje lewostronny ruch. Jedziemy. Po drodze poznajemy tutejszą babeczkę, która parę miesięcy temu była w Krakowie i jarała się pierogami 🙂 Są plaże, jest knajpa w piasku, palmy.

Spędzam nieruchomo kilkanaście minut chcąc nagrać  slo-mo z krabem, który wywala piasek z norki. Już prawie mi się udało, ale jacyś niemieccy turyści przyczaili, że się na coś gapię. Przyleźli, natuptali w piasek. Potem następni. Przestraszyli mi kraba, musiałam zmienić norę na inną.

Uderzyłam się parę dni wcześniej w głowę o szafkę – opuchlizna i guz spływają mi po twarzy – Mirek mówi, że grawitacja musi działać i że samo zejdzie. Schodzi – mam to teraz pod okiem, jakby ktoś pociągnął mi z łokcia.

Płyniemy dalej. W miarę możliwości mamy zarządzone poranne ćwiczenia na dachu, więc spotykamy się przed śniadaniem. Każdy bierze swój ręcznik i zginamy się. Ja też, robiąc jogoidalne psy i inne słońca.

Dominika

Dopływamy rano. Robimy rundkę wokół Chopina, który czyha na kotwie. Z ofisem niby większa dzicz bo to już warun bardziej w standardzie – ale wszystko idzie sprawnie. Alexis – nasz przewodnik (który też tajemniczym sposobem zakonserwował się i wygląda na młodszego o 15 lat) – zabiera mnie na łódkę i wiezie do baraku pełniącego funkcję biura. Po Irmie wszystko rozwalone, poodgarniane z drogi drzewa i kawałki różnych sprzętów leżą w hałdach. A przed biurem – ciężarówka pomalowana w motywy eskimoskie 😀

Ogłoszenie dla pań!

Alexis szuka żony jakby co 😉 Ma własną łódkę, według projektu dziadka sam zbudował dom który przetrwał huragany, ma mnóstwo znajomości (w tym w lokalnych knajpach) i pije jad węża (na potencję). Pod rozwagę!

Indian River

Przy ujściu rzeki Alexis wyłącza silnik i od tego momentu sprawnie macha wiosłami. Płyniemy pewnie 0,9 km/h bo jedno wiosło waży chyba z 20 kg. Używa ich też do odpychania się od dna. A my – ludzie z miasta – zakrywamy głowy w skwarze i słuchamy opowieści. Wąchamy, chłoniemy, szukamy krabów i pokazujemy palcami na rośliny: „Co to? Co to?” I tak było klawo ale zanim Irma zdmuchnęła wszystkie kolibry i drzewa to musiała być rozjebka systemu. Palmy i drzewa mango za kilka lat mają się już trochę zregenerować.

Pijemy Rum Punch,

słuchamy jak szeleszczą liście i ćwierkają ptaki. Chill 🙂

Płyniemy na Martynikę, czas powoli się zawijać do domu. Na jednym z ostatnich kotwicowisk wypatrzyłam łódeczkę, która na zmęczonych brązowych żaglach wchodziła do zatoki i łapała bojkę. Na pokładzie para, i mnóstwo gadżetów. Za chwilę zachód, trzeb się spinać.

Zarządzam wycieczkę – wsiadamy w dingę i płyniemy do nich z browarami i zaproszeniem na kolację.

Pokład iście cygański, fura pierdołkowa + suszone skóry ryb przyczepione klamerkami do relingów. Otwieramy piwo, jaramy szlugi, gadamy. Okazuje się, że tak jak podejrzewałam – mają sryliard zajebistych historii. Mieszkają we Francji przez pół roku, on pracuje na drewnianych starych statkach jako kapitan, a ona na niestarych statkach jako załoga. Kolejne pół roku płynęli tutaj z Francji i teraz szukają wśród mangrowców miejsca na swój jacht – muszą go przywiązać na sezon huraganów – i wracają do Francji zarobić hajsy.

Późnym wieczorem  dołączają do nas na kolację. Następuje kapitańska wymiana przynęt na ryby, Gigi zawiesza sobie nowy wobbler (z kotwiczkami) na kolczyku w uchu.

Pijemy wino, jemy zupę z soczewicy, pijemy wino, gadamy i pijemy wino. Nie wiadomo, kiedy mija te kilka godzin – i już odpływają z 5-litrowym kartonem, moimi notesami i ciuchami od Sailing Machine.

Martynika

Za dużo tu nie opiszę bo po zejściu czułam się fatalnie. Check-out w sklepie żeglarskim, na kompie z francuską klawiaturą, w kącie, pod podwieszonymi odbijaczami które z gorąca topią mi się nad głową – nosz kurwa dramat, wracam na żelazko na ostatnie chwile. Na pokładzie mijamy się z kolejną załogą – wineczko, buziaczki, ukoszki i nara. Smuteczek.

A jeszcze przed chwilą się zastanawiałam, czy białe, czy różowe…

😉

bit wyjazdu:

ZAZ - Si jamais j'oublie

obczaj

Chcesz skomentować?

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *