W styczniu nie ma za dużo słońca (tutaj w sensie), więc szukałam sobie czegoś na pociechę.
“Masz jakieś ciepłe ciuchy? To załóż wszystkie”. I tak bym założyła, no ale jak mi Gutek kazał, to się odziałam od razu. Popiątne spodnie i poósemną górę. A chwilę później gapiłam się jak męska część odmrażała pokład. No i już, no i cześć.
I płyniemy. Wszystko inne niż znam. Sto miliardów lin jak na Zawiszy. W środku ciepło max, bo ogrzewanie hula więc można sobie natknąć rękawiczki na rurę i przywrócić tętno. Pokład odlany na szorstko – jak ściana bloku – jak lód puścił to było całkiem przyczepnie.
Na Bałtyku mgła: kiedy wypływaliśmy, chmury nam przelatywały między żaglami – to było super ale nie zrobiłam zdjęć bo by tego nie oddały. Później obok nas wykluł się też lujski statek który dostrzegłam jako ostatnia. Było rześko, gęsto, szaro, surowo i zajebiście.
Kiedy wiatr wpadał mi pod ciuchy przez jakieś nieznane szpary w stu warstwach, to myślałam sobie o tych wszystkich ludziach, którzy pracują na co dzień w takich warunkach.
Propsy i szacun. A nie tak jak ja – se z miasta przyjechała na jeden dzień i nara. Nie wiem czy dałabym radę tak jak oni.
Lubię iść na dziób i gadać ze sobą w głowie. I z morzem. Jak patrzę na wodę, to zawsze mam inne koordynaty – ale wracam do domu. W końcu to ta sama woda do mnie przypłynęła.
Ponaciągałam kominy, bufy, czapki i kaptury. Oglądałam mewy i statki na tle szarego brzegu i już w sumie nawet nie było zimno w dupsko.
Siedzę w lesie a jakbym płynął z wami:)
W miodzie też można pływać 🐝🐝🐝
Nie wszystko kumam ale zazdro jest